Bałaś się kiedyś tak bardzo, że brakowało Ci tchu? Ja się bałam....

Każdy z Was z pewnością kiedyś się bał. Każdy ma bowiem jakieś lęki. Mój strach i koszmar zgotował mi lekarz ginekolog, nie życzę nikomu spotkania z kimś takim.

To było jak jeszcze byłam z Lusią w ciąży. Miałam wyjść ze szpitala na przepustkę. Ogromna radość, wreszcie spędzę choć 2 dni z mężem, w domu. To miał być cudowny dzień a przerodził się w początek koszmaru. Dwa dni przed wypisem pewien lekarz robił mi USG, uspokajał, że wszystko jest dobrze i sytuacja została opanowana (krwotoki, krwiaki i takie tam). Więc kiedy nadszedł dzień wypisu byłam spokojna, szczęśliwa. Lekarz na obchodzie, którego wcześniej kilka razy widziałam tylko, postanowił, że chce zrobić jeszcze raz USG dla pewności. No dobra, skoro to ma pomóc dziecku, to się zgodziłam. Chciałam zresztą wyjść z tego szpitala. Kiedy nadeszła moja kolej na badanie nie przypuszczałam, że spotka mnie coś takiego. Lekarz nie słuchał co do niego mówię. Byłam 10tc a on się uparł, że zrobi mi badanie genetyczne. Nie znałam się na tym, przyznaję się szczerzę, nie czytałam zbyt wiele o tym wtedy myślałam, by ustało krwawienie. Więc w sumie no dobra, fajnie jak trzeba niech robi sobie pomyślałam. Nagle zapadła cisza. Zaczęłam pytać czy wszystko w porządku, czy dziecko żyje? On milczał. Nagle się obrócił w moją stronę i zaczął na mnie krzyczeć, bo spokojnym tonem nazwać tego nie można było. "Jak Pani śmie pytać czy to żyje, ja bym się cieszył na Pani miejscu jakby to zdechło, to będzie potwór, chce Pani patrzeć jak się urodzi i umrze, czy urodzić martwego. To ma chyba wszystkie możliwe wady" Płakałam, cała się trzęsłam, a on mówił dalej te straszne rzeczy, po chwili wystawił mnie za drzwi, jak wystawia się domokrążców co chodzą by coś sprzedać po domach. Ja stałam przed drzwiami ryczałam jak dziecko i nie mogłam się uspokoić. Dobrze, że jakaś pacjentka, która tam przechodziła się mną zainteresowała i zaprowadziła mnie na salę oraz zawołała położną by dała mi coś na uspokojenie. Na sali inne dziewczyny pytały co się stało, ale ja nie byłam wstanie słowa z siebie wydusić. Próbowałam dzwonić do męża, jednak on nie odbierał, wiedziałam, że na pewno nie ma teraz przerwy. Zadzwoniłam po siostrę. Jedyne co byłam wstanie z siebie wydukać przez łzy to "Przyjedź jest źle. Błagam" Przyjechała, oczywiście twierdziła, że przesadzam i panikuje. Tabletki na uspokojenie zaczęły działać. Opowiedziałam jej to co powiedział mi lekarz, a ta mi nie uwierzyła. Poszła do lekarza, a ten powiedział jej to samo. Używał tych samych zwrotów. Mało tego, kazał jej namówić mnie na aborcje i to najlepiej już natychmiast. Wiedziała, że sama tej decyzji nie podejmę. Nie chciał dać mi wypisu, choć miałam wyjść. Wypisałam się więc sama. Nie dostałam nic, żadnych zaleceń, recepty. Nie miałam ubrań, niczego. Siostra zabrała mnie dosłownie w piżamie i klapkach do siebie do pracy, bo klucze miał tylko mój mąż do naszego mieszkania, a on nadal nie odbierał. Kiedy dojechałyśmy do jej pracy, posadziła mnie w jakiejś sali pustej a sama poszła pracować. Spróbowałam dodzwonić się do męża raz jeszcze. Tym razem odebrał. Opowiedziałam mu wszystko, a on nie mógł przyjechał. Dopiero po 16 mógł być a była dopiero 12. To był jakiś koszmar. Siedziałam sama i już nie miałam nawet czym płakać. Zaczęłam mówić do brzuszka, w sumie do dziecka, że to nie prawda, że je kocham, że damy sobie radę. Potem moja siostra przyszła przyniosła mi jogurt, nie miałam ochoty jeść. Siadła i zaczęła mnie namawiać do aborcji. Miałam ochotę ją walnąć. Gadała jakieś bzdury "Po co ci chore dziecko? To problem na całe życie, pewnie i tak umrze i chcesz na to patrzeć? Może to miało umrzeć, abyś urodziła drugie zdrowe. Jesteś młoda" No słowo daje w tam tej chwili oczekiwałam wsparcia a dostałam kubeł zimnej wody, jakbym mało się nasłuchała w szpitalu. Wreszcie przyjechał po mnie Piotrek, moja siostra jemu też nagadała tych "mądrości". Bogu dzięki, że on myślał, jak ja. To było nasze dziecko. Nie jakiś przedmiot, nie obchodziło mnie zdanie innych. Ja chciałam je urodzić, przytulić, a jeśli było by chore to leczyć, ratować. Ja pracowałam z dziećmi, które zostały porzucone, bo miały wady genetyczne i co? I były te dzieci kochane, cudowne. Po powrocie do domu odbyłam długą rozmowę z mężem. Mieliśmy oszczędności z wesela. Miały iść na co innego, ale to było ważniejsze. Postanowiliśmy zrobić profesjonalne badania genetyczne. Nie mogły być inwazyjne, bo to w moim przypadku groziło poronieniem. Dzwoniąc do kliniki, gdzie przyjmował jeden z lepszych genetyków w Polsce dowiedzieliśmy się, że takie badania wykonuje się między 11 a 13 tygodniem ciąży, a najlepiej 11,5-12,5tc. To już był sygnał, iskierka nadziei. Bo w szpitalu nie byłam w żadnych z tych tygodni ciąży. Zaczęliśmy się z mężem modlić codziennie różańcem. Wierzyłam, że skoro Bóg sprawił, że zaszłam w ciążę, a według lekarzy jestem bezpłodna, to niemożliwe by teraz mi je zabrał. Nikt nie wierzył, że będzie dobrze. Wyjechałam do siostry by tam mieszkać, ona miała wolne więc do czasu badań i wyników mogła się mną zaopiekować. Mąż przyjeżdżał codziennie przed pracą lub po pracy. W zależności od zmiany. Dzwonił. To był bardzo trudny czas. Świeżo po ślubie zamiast cieszyć się sobą my byliśmy rozdzieleni. Atmosfera była grobowa. Jadłam tylko po to, by dziecko miało siły. Z nerwów zaczęłam wymiotować. Kiedy poszłam na badania tak strasznie się bałam, podczas USG nie mogłam oddychać. Lekarz mówił, że porównamy to z wynikami krwi za 2 tygodnie. Za ile? To były najgorsze 2 tygodnie w moim życiu. Łącznie miesiąc bo najpierw czekanie na badania a potem na ich wyniki. Kiedy nadszedł ten dzień. Moje siostry dzielnie wiernie dalej były za aborcją, chciały mnie namówić. Poszłam z mężem do gabinetu. Siedzieliśmy jak na ławce skazanych, czekając na wyrok. Wreszcie padły słowa lekarza tak długo wyczekiwane "Pani dziecko jest zdrowe, nie znajduje tu żadnych wad. Nie wiem , kto Państwu takich głupot nagadał". To była najlepsza wiadomość na świecie. Oczywiście z wynikami poszliśmy do szpitala i znalazłam tego lekarza "idiotę", który wcześniej tak mnie badał i potraktował. Pokazałam mu wyniki, oczekiwałam słowa skruchy, przeprosin, a usłyszałam "No i co? Bywa, a teraz proszę mi nie przeszkadzać nie mam czasu". No co za bezczelny typ. Wróciłam do domu. Emocje i nerwy zaczęły puszczać, niestety odbiło się to na zdrowiu i ciąży. Dostałam skurczy i wylądowałam w szpitalu, ale w innym. Nie chciałam leżeć tam gdzie ten "super" lekarz pracował. 
Piszę Wam to po to, abyście wiedziały, że lekarz lekarzowi, nie równy. Ja się potem dowiedziałam, że ten w szpitalu nie miał kwalifikacji, aby wykonywać mi to badanie, nie miał prawa tak mówić i tak mnie potraktować. Jednak może na Waszej drodze też stanie taki lekarz, to pamiętajcie, nie poddawajcie się. Najważniejsza jest Wasza intuicja i jednak porównanie diagnozy z innym lekarzem. Mam nadzieję, że Was nigdy nie spotka jednak taka sytuacja. Ja teraz w 2 ciąży i 26 stycznia idę na badania genetyczne. Nie boję się już, choć wspomnienia z 1 ciąży wróciły, to taka lekcja. Teraz patrzę na tam tą sytuację, z innej perspektywy. Moja wiara i mojego męża, modlitwa oraz to, że się nie poddaliśmy spowodowało szczęśliwe zakończenie tej okropnej sytuacji. Życzę Wszystkim kobietą w ciąży, aby miały same szczęśliwe zakończenia nawet w trudach. :)


Komentarze

Prześlij komentarz

Podobał Ci się wpis? To super! Pozostaw po sobie ślad, aby zmotywować mnie do dalszego pisania :)