Lekarzom udało się zatrzymać krwotok. Miało już być cudownie, idealnie. Ponieważ w między czasie miałam brać ślub lekarz pozwolił mi opuścić szpital pod warunkiem, że tam wrócę zaraz po ślubie czyli w poniedziałek. Zgodziłam się. Ślub był piękny i wyjątkowy tak jak sobie wymarzyłam. Przestrzegałam wszystkich zaleceń lekarzach a więc co 2 godziny znikałam jechałam do hotelu kładłam się na 30 minut, brałam leki na potrzymanie ciąży i wracałam na sale do gości. Byłam znikająca Panna Młoda, wraz z moim mężem. Byliśmy wyjątkową parą i mieliśmy wyjątkowy ślub. W poniedziałek według wcześniejszych ustaleń znów zjawiłam się w szpitalu, znów leżałam, leżałam. Okropność w życiu nie sądziłam, że będę tak zmęczona leżeniem. Jak człowiek pracuje na pełnych obrotach i ma aktywny tryb życia to takie leżenie o którym zwykle się marzy, może go wykończyć. Powtarzałam sobie, że to dla dobra dziecka i to dawało mi siłę. Co 2 dni miałam badania, usg i tak w kółko. Kiedy już była iskierka na wypis... Stało się coś czego nie życzę najgorszemu wrogowi. Lekarz, który zwykle wykonywał USG nie było go, był zastępca. Weszłam, położyłam się i czekałam. Dzień wcześniej lekarz mówił, że wszystko w porządku więc dziś to pewnie formalność. Tak myślałam idąc na to badanie. A tu cisza, cisza. Pytam tego lekarza czy wszystko dobrze z moim dzieckiem. Ten nic, dalej cisza, cisza. Myślałam, że oszaleje. Nagle on mówi wreszcie: "nie mam dla Pani dobrych wieści. Dam Pani 2 godziny na zastanowienie i lepiej usunąć by było to coś" To coś? O czym on mówi? Pytam co z moim z dzieckiem, czy żyje. Lekarz patrzy na mnie jak na idiotkę, że on mi mówi, że lepiej usunąć a ja durna się pytam czy żyje. On dalej "To dziecko am wszystkie wady genetyczne, będzie ułomne, nierozumne, będzie potworkiem. Albo urodzi się martwe i tak by było lepiej dla pani, albo będzie pani patrzeć na nie jak zdycha" W tym momencie nie panowałam już nad emocjami. Wpadłam w panikę, ryczałam. Przestałam myśleć. Jak chore moje dziecko? Co się stało? Przecież ono musi żyć. Lekarz nie znał litości. Wezwał drugiego lekarza, któremu wpajał aby mnie namówił na aborcje. Dalej wymieniał że moje dziecko ma downa, ma wadę serca, w ogóle będzie wyglądało jak potwór. Nie warto tego ratować. "Pani młoda, co Pani szkodzi, lepiej pozbyć się tego czegoś. To tylko problem. Niech nie będzie Pani głupia" Wpadłam w histerię. Wyprosił mnie za drzwi, bo ma inne pacjentki. Jakaś inna Pani też w ciąży zobaczyła mnie. Ja już nie wiedziałam, gdzie jestem co się dzieje. Płakałam, krzyczałam. Sama nie wiem co się ze mną dokładnie działo. Tego nie da się opisać. Ta Pani też w ciąży zawołała położną, ta zaprowadziła mnie na salę, dała leki na uspokojenie. Ja dalej się trzęsłam, płakałam. Wiedziałam, że mąż w pracy nie odbierze bo nie może. Zadzwoniłam do siostry swojej, która pracuje blisko. Dałam radę tylko wykrztusić "Proszę przyjedź, chcą zabić dziecko" Po 10 minutach moja siostra już była obok. Poszła do lekarza a ten mówił jej jeszcze gorsze rzeczy niż mi, na temat mojego dziecka. Dobrze że w tam tym momencie nie powtórzyła mi ich, bo bym chyba sobie zrobiła krzywdę. Tak jak byłam w piżamie, miałam tylko bluzę. Bo całą resztę ubrań mąż wziął do domu w dniu przyjęcia. Zabrała mnie więc tak jak stałam. I dziękuję jej za to, że była trzeźwo myśląca. Zabrała mnie do siebie. Ja nie odzywałam się, płakałam, ale już mniej. Lekki uspokajające zaczęły działać. Nie chciałam z nikim gadać. Potem ustaliłam z mężem, że na jakiś czas wyprowadzę się do siostry tam miałam opiekę 24h. Potrzebowałam takiego zamknięcia, odcięcia się od świata. Ustaliliśmy, że nie usuniemy dziecka. Bez względu na wszystko. Moja siostra traciła nadzieję, zaczęła namawiać, żebym się może zdecydowała. Po długich przemyśleniach, modlitwach. Postanowiłam, że zrobię badania genetyczne dokładniejsze. W głębi duszy wierzyłam, że dziecko jest zdrowe. Wierzyłam, że skoro jest tak wyczekiwanym maleństwem to musi żyć. Nie wierzę, że Bóg dał mi dziecko tylko po to aby mi je zabrać. Tylko ja jedna nie traciłam nadziei. Codziennie się modliłam, myślałam, mówiłam do dziecka w brzuszku. Wierzyłam. Mąż przyjeżdżał codziennie do mnie przed pracą, po pracy w zależności jak miał zmiany. To był bardzo trudny okres w naszym małżeństwie. Tuż po ślubie dostaliśmy porządną próbę do przetrwania razem. Wreszcie wypadł termin badań. Oczywiście płatnych , ale wykrzesaliśmy pieniądze Zrobiliśmy u jednego z lepszych specjalistów. Na wynik trzeba było czekać miesiąc. To był najgorszy miesiąc w moim życiu. Nikomu tego nie życzę. Kiedy jechałam po wyniki byłam przerażona, gdzieś zaczęłam wątpić. Co będzie jeśli jednak. Wierzyłam, ale jednak po takim długim okresie pojawiły się wątpliwości. Nikt z rodziny nie wierzył że dziecko przeżyje, wszyscy spisali je na straty. Odebrałam wyniki. Lekarz, który mi je wręczał oświadczył. Dziecko jest w 99% zdrowe. I nie ma żadnych przesłanek, aby było chore. Płakałam ale tym razem ze szczęścia. Mój koszmar się skończył. Moje dziecko jest zdrowe i będzie żyło. Kilka dni później pojechałam do tego lekarza co chciał usunąć. Udawał durnia, że nie wie o co chodzi. Choć mijani lekarze na korytarzu pamiętali, bo byłam jak "królik doświadczalny" młoda kobieta i dziecko stworek, a tu dziecko zdrowe. Nawet słowa przepraszam nie usłyszałam. Nic, zero. Jedyne co usłyszałam "Czego Pani ode mnie chce, niech się Pani cieszy" Jestem ciekawa ile kobiet tak potraktował jak mnie i namówił do usunięcia zdrowych dzieci. Bo jak rozmawiałam z genetykiem u którego wykonywałam prywatnie badania, ten lekarz nie miał uprawnień w szpitalu by wykonać mi takie badanie USG szczegółowe i tak mnie potraktować i moje dziecko. W tedy myślałam, że już będzie tylko lepiej ale się pomyliłam.
Komentarze
Prześlij komentarz
Podobał Ci się wpis? To super! Pozostaw po sobie ślad, aby zmotywować mnie do dalszego pisania :)